Uniejów nieznany
Joanna Kołaczkowska o urokach kabaretu i uniejowskiej utopii
Program „Splątani miłością do muzyki” przyciągnął do Uniejowa kolejną, wybitną artystkę. Tym razem swoją osobą zaszczyciła nas Joanna Kołaczkowska – artystka kabaretowa i teatralna, która swoim wyjątkowo radosnym usposobieniem rozśmiesza widownię do łez. Gwiazda kabaretu poprowadziła dla uniejowskiej grupy integracyjnej warsztaty z autoprezentacji i emisji głosu, będące częścią przygotowań do grudniowych koncertów ze znanymi artystami.
W świecie kabaretu jesteś największą gwiazdą. Twoje występy doprowadzają wszystkich do łez szczęścia! Kiedy i w jakich okolicznościach odkryłaś, że Twoja osobowość pozytywnie oddziałuje na publiczność?
Na pewno nie odbyło się to tak nagle. Był to, naprawdę, wieloletni proces. To, że lubię rozśmieszać, lubię być widziana jako osoba zabawna, łączy się z pewnym błyskiem. Zanim to odkryłam, to jeszcze nie wiedziałam, czy to ma sens, czy potrafię. Poza tym byłam jeszcze bardzo młoda i utwierdziłam się w tym przekonaniu dopiero później, kiedy już weszłam w skład grupy kabaretowej „Drugi Garnitur”. Pojechaliśmy na festiwale. Skonfrontowałam się z innymi grupami na festiwalu Paka w Krakowie, z innymi kobietami w kabarecie, z innymi aktorami, zobaczyłam, co oni potrafią, co potrafimy my i usłyszałam też bardzo dużo ciepłych słów. Jest to decydujący moment w życiu artysty. Później były też nagrody grupowe oraz indywidualne. Wtedy już dostrzegłam w sobie ten potencjał. Był to wieloletni proces i właściwie on się jeszcze nie zakończył, bo ja wciąż szukam w sobie nowych pokładów i zastanawiam się, jak dużo jeszcze mogłabym z siebie wydobyć.
Jakie to uczucie, widząc ze sceny tłum ludzi pękających ze śmiechu?
Jest to oczywiście bardzo przyjemne, ale mam też świadomość, że tak ma być. Przez tyle lat utwierdziliśmy się już w przekonaniu, że taki jest nasz kierunek. My właściwie podczas każdego spektaklu odczuwamy ogromną przyjemność, satysfakcję. Cały czas dostajemy potwierdzenie od publiczności: „Aha, ten kierunek jest dobry, to nam się sprawdza”. Chociaż oczywiście widownia nie jest też w stanie nam wyznaczyć kierunku. To my musimy sobie stawiać kolejne zadania, bo zdajemy sobie sprawę, że cokolwiek pokażemy, to publiczność też się będzie przy tym bawić. Naszym zadaniem jest przypilnować tego, by nie obniżać poziomu wystąpień.
Życie sceniczne z pewnością pełne jest niespodzianek i wielokrotnie coś wykracza poza scenariusz. Jaka była najśmieszniejsza sytuacja podczas występów, która totalnie Cię zaskoczyła?
Było takich sytuacji bardzo dużo. Najbardziej zapamiętałam cztery. Jedna, jeszcze w kabarecie Potem, kiedy graliśmy skecz „Czerwony Kapturek”. Nasz kolega grał wilka, ja byłam Czerwonym Kapturkiem. Rozmawiamy sobie, pojawiają się jakieś kłótnie i wilk na chwileczkę się wycofuje. Patrzę, a wilk mi zniknął. Zniknął, ponieważ spadł ze 3 metry w dół. Jakby z wysokiego parteru, albo z pierwszego piętra! Spadł na plecy. Przerażona stałam, śpiewałam jakąś pioseneczkę i czekałam, aż wilk wróci. Wrócił, miał całe zakrwawione czoło i był blady. Był po prostu blady! To był Władek Sikora. Ja myślałam, że on za chwilę zemdleje. Pamiętam, ja też raz spadłam, wypadłam z krzesłem też zupełnie na plecy, ale to było coś tak śmiesznego! Na szczęście nic mi się nie stało. Kolejna taka zabawna sytuacja, kiedy mieliśmy skecz i śpiewaliśmy pewną piosenkę, podczas której koledzy trzymali na plecach wielki drąg , a na nim zawieszona była huśtawka, na której siedziałam, czyli oni byli moimi dwoma słupami. Oczywiście było im bardzo ciężko… Kiedyś zorientowali się w trakcie spektaklu, że nie wzięli tego drąga z samochodu. Na szybko zdjęli rurki od wieszaków. Spadłam w pierwszej sekundzie. Od razu! (śmiech) Rurki się złamały, a ja miałam wtedy problemy z kręgosłupem. Pewnego razu też podczas skeczu obierałam marchewkę bardzo szybko i miałam bardzo ostry nożyk, „za ostry”, ponieważ tak sobie pocięłam ręce, tak krwawiłam, że musieliśmy przerwać skecz i szukaliśmy kogoś na sali, kto ma plastry. Ludzie podchodzili, bandażowali. Także naprawdę są różne sytuacje, ale żadna nas nie przeraża, żadna.
W takich przypadkach trzeba się wykazać świetną improwizacją.
Tak! My jesteśmy w takich momentach jak zwierzęta. Jak widzimy, że dzieje się coś ciekawego i niespodziewanego, to od razu budzi się w nas lew i włącza się improwizacja, że ho ho! Improwizacja to dar dla artystów, fantastyczna zabawa. Jest to całkowite wybicie poza schemat i właściwie na tym można budować same najlepsze sceny. My się tego nie boimy i nigdy się tego nie baliśmy. Jest wpadka, a my mówimy sobie: „Korzystajmy z tego, to jest teraz najlepszy dla nas moment!”. Zawsze po takich niespodziankach spektakl jest o niebo lepszy.
Krąży w społeczeństwie przekonanie, że osoby odgrywające w świecie teatralnym czy medialnym role pozytywnych, wesołych postaci, odbierane są jako te, które z uśmiechem na twarzy przemierzają ścieżki swojego niezwykle ciekawego, radosnego życia, bo dlaczego miałoby być inaczej, jeśli zarażają nas swoim pozytywnym usposobieniem. Czy to się rzeczywiście sprawdza?
Wszyscy tak mówią. Dziwią się, że mam problemy, że jestem smutna. A ja właściwie prywatnie w życiu jestem w większości przypadków smutna. Zresztą myślę, że każdy człowiek tak ma. Musi być równowaga pomiędzy smutkiem a radością w sytuacji, gdy oddaje się dużą energię na scenie, a oddajemy jej naprawdę bardzo dużo. Wspólnie się napędzamy, widzowie nas, a my widzów. Wtedy też traci się trochę tej życiodajnej energii. Chociaż po spektaklu też jeszcze czuję się bardzo pozytywnie naładowana, ale potem musi nadejść ta chwila normalności. Trzeba przyjść do domu, posprzątać, przygotować dziecko do szkoły, coś ugotować. To jest normalne życie. Spotykamy z tym, że, np. jak jesteśmy na jakiejś imprezie, to ludzie się dziwią, że my tacy smutni. Mówią „patrzcie, co oni tacy smutni! Kawał lepiej opowiedzcie!”, a ja nawet nie potrafię kawału opowiadać. Potrafię swój kabaret zagrać, ale na scenie. Poza sceną chcemy być jak najnormalniejsi.
Czyli można powiedzieć, że jest to czysta gra bez krzty ukazania swojej prawdziwej twarzy?
Oczywiście. Ja coś takiego mam. Czuję, że jak występuję w kabarecie, chociaż jest to tylko kabaret, jednak dla nas też w pewnym stopniu teatr i prawdziwa gra, staram się grać bardzo naturalnie. Dążymy do tego, żeby za bardzo nie wykorzystywać po pierwsze satyry, po drugie polityki, a po trzecie nie forsować zbyt przesadnie postaci. Kreowaliśmy mocne postacie, prześmieszne, mimo to staraliśmy się je odgrywać z dystansem, żeby nie było w tym przesadnego wygłupiania się i robienia z siebie małpy.
Masz sprawdzoną metodę na dobry nastrój i efektywne naładowanie pozytywną energią? Taką, wiesz, że jak wracasz do domu, to od razu poprawia Ci się humor.
Oczywiście. Wracam do domu, siadam przed telewizorem i wtedy się zupełnie „odmóżdżam”, robię coś zupełnie innego niż robiłam do tej pory, np. oglądam kolejny odcinek ulubionego serialu, coś sobie podjadam, zrobię sobie litry, hektolitry herbaty, piję herbatę za herbatą i po prostu leżę, śpię, podkarmiam kota, potem coś gotuję. Po prostu właściwie nic. Uwielbiam to i w taki sposób się relaksuję, ale oczywiście jest też muzyka, jest czytanie, są spacery, basen, siłownia. Staram się aktywnie spędzać czas.
Jak sądzisz, dlaczego akurat w Polsce zakorzeniła się tradycja kabaretowa? W innych krajach rozpoznawalne są jedynie stand up-y.
Nasi zagraniczni sąsiedzi mają teatr komedii. Obawiam się, że my też do tego dojdziemy, ponieważ zauważyłam, że w tych krajach, w których cywilizacja dotarła troszkę wcześniej z uwagi na zmiany społeczno – polityczne, dużo wcześniej nastąpił podział, polaryzacja. Utworzyły się zespoły, nie kabarety, które rozśmieszały, robiły żartobliwe scenki itd. Ukierunkowało się to troszeczkę w stronę pewnego rodzaju show, takiego jak u nas. Trochę striptiz, trochę rozśmieszania, tu coś zagrają, tu ktoś zrobi fikołka, tu jakieś czary mary, tu jakiś zespół dziwny wystąpi. Taki miszmasz. U nas też powoli zaczyna się to robić. Jest i kabaret i disco polo.
I teraz ostatnio też stand up.
Oczywiście. To jest bardzo ciekawe zjawisko. Stand up-erzy w Polsce uważają kabaret za coś potwornie dennego i trochę z nimi walczą. Jedno i drugie środowisko puszy się na siebie. Stand up-erzy śmieją się z kabaretów, a kabarety patrzą na stand up-erów z przymrużeniem oka, ale mam jedną refleksję. Najlepsi stand up-erzy w Polsce jednak wywodzą się z kabaretu, chociaż sądzę, że w pewnym momencie ten proces się zatrzyma – kto ma przejść z kabaretu do stand up-u niech przejdzie. Nastąpi polaryzacja. Będzie po prostu kiedyś w Polsce potężna grupa stand up-erów z wieloletnim doświadczeniem, bo na razie to krótko trwa. Będzie też grupa kabaretów, powiedzmy takich showmanów, będą też tzw. teatro – kabarety jak my, mniej pojawiający się w telewizji, i oczywiście teatr. Będzie to na pewno bardziej wyraźny podział. Teraz to się cały czas zmienia. Taka jest moja refleksja na ten temat.
Bardzo ciekawa wizja.
W Polsce doskonale rozwija się też improwizacja. Jest mnóstwo świetnych grup, a wielu improwizatorów pochodzi właśnie z kabaretu. My także improwizujemy Kabaret Hrabi i wielu kabareciarzy zakłada grupy improwizacyjne. Improwizacja zabierze tych najlepszych kabareciarzy do siebie. I myślę, że w efekcie powstanie bardziej showmański kabaret. Taka estrada na zamówienie. Trzeba będzie rozśmieszyć na dany temat to rozśmieszymy. Na inny? Nie ma problemu!. Ja absolutnie nie twierdzę, że to coś złego, bo wszystko jest dla ludzi i taki rodzaj sztuki też może być potrzebny.
Przekazujesz publiczności ogrom pozytywnej energii podczas występów. A jak to było wczoraj na warsztatach w Uniejowie?
Oddałam całą energię, jaką miałam w sobie. Dzieci są bardzo trudnym widzem. Nie mam zbyt dużego doświadczenia w pracy z dziećmi, bardziej z dorosłymi. Prowadziłam warsztaty dla dorosłych osób, ale też takich, które są zdecydowane na to, co chcą robić na scenie, albo dla osób, które bardzo chcą stworzyć kabaret, mają przygotowane skecze i możemy wspólnie na bazie tych scenariuszy popracować nad szczegółami. W przypadku dzieci jest zupełnie inaczej. Kabaret Hrabi stworzył parę lat temu kabaretowy program dla dzieci pt. „Bez Wąsów”. Jest to kabaret dla dzieci w wieku 6-12 lat. Za każdym razem, jak to gramy, przeżywamy wszystko na nowo i bardzo się stresujemy. To ogromnie trudna sztuka zagrać dla dzieci. Dziecko jest widzem zupełnie nieprzewidywalnym. Ono samo jeszcze nie wie, jak się zachowa.
A czy na scenie podczas występów kabaretowych wiecie, jak zareaguje publika?
Tak, my już to wiemy, naprawdę wiemy, bo tym sterujemy. Zarządzamy tym w taki sposób, że widz reaguje tak, jak my sobie tego życzymy. Oczywiście, jak inaczej zareaguje – wyjdzie, krzyknie, to my jesteśmy przeszczęśliwi. Kiedy podczas naszych występów widz wychodzi do toalety, to my natychmiast się tą osobą zajmujemy. (smiech) Śpiewamy na jej temat piosenkę, improwizujemy. Dowiadujemy się, jak ma na imię, czym się zajmuje… I to jest dla nas po prostu żer. Dlatego dzieci są widzem absolutnie nieokiełznanym i właściwie najtrudniejszym. Dużo lepiej przechodzą one takie warsztaty, kiedy maja jakieś konkretne zadanie. Na początku, jak rozmawiałam z nimi, zadałam im jakieś pytanie, to wiedziałam, że to trzeba jak najszybciej zakończyć, bo to nie są dorosłe osoby, które wiedzą o czym ja mówię. Dla nich to jednak był rodzaj jakiegoś kosmosu, trochę niezrozumiałego. A kiedy przeszliśmy do zadań, to one już wtedy absolutnie wiedziały, co mają robić. Podzieliliśmy je na grupy i od razu wszystko przygotowywali, pisali… To było niesamowite! Kiedy mieliśmy warsztaty z dorosłymi ludźmi i mieli napisać jakiś skecz, jakąś scenkę, to bardzo często było tak, że siedzieli, zawieszali się nad tą kartką i pojawiał się stres, pojawiły się ich oczekiwania. A dzieci nie oczekują. One działają. I tym właśnie mnie zaskoczyły. Często też błyskotliwością, tempem pracy, luzem.
Powrócisz tutaj jeszcze do Uniejowa?
Ja powrócę, już powiedziałam, powrócę tu i koniec! Absolutnie! Dziś z moją przyjaciółką Moniką byłyśmy w Termach.
I jak wrażenia?
Odjazd! Po dwóch godzinach jestem już wykończona.
Co Cię urzekło w tym miasteczku?
Najbardziej podoba mi się to, że jest tu taki bajkowy świat, taki gród, którym zarządzają świetni ludzie i wszystko jest takie super ułożone. Trochę jak w nie-Polsce. Jest tu porządek, jest sympatycznie i bardzo miło, naprawdę. Taka utopia. Uniejowska utopia.
Asiu, dziękujemy za przemiłe słowa i pozytywną energię! Będziemy tu na Ciebie czekać.
Dominika Rospara
Warsztaty z Joanną Kołaczkowską, które odbyły się 10 listopada są kolejnym wydarzeniem w ramach programu „Splątani miłością do muzyki” realizowanego przez Uniejowskie Stowarzyszenie Aktywni. Projekt finansowany jest z Budżetu Obywatelskiego Samorządu Województwa Łódzkiego i oficjalnie zakończy się 31.12.2018 r., ale zanim to się stanie, na uniejowskiej ziemi w ramach programu pojawi się jeszcze kilka znanych muzycznych osobistości. A więc… do zobaczenia!
Starsze blogi
Jerzy Janowicz o tenisowych starciach
W jeden ze słonecznych weekendów Uniejów odwiedziła „pierwsza rakieta” Polski – mowa o Jerzym Janowiczu, słynnym polskim tenisiście, który opowiedział nam w rozmowie o swoich doświadczeniach na korcie, ale także o pasji do gier komputerowych i… „składania komputerków”!
Jurek, jak Twoje kolano?
Niby dobrze, ale jeszcze nie najlepiej.
I co teraz?
Podjąłem nową terapię, kolejną z rzędu, która, mam nadzieję, zadziała. Jest to tzw. indiba – taka hiszpańska maszynka. Zobaczymy.
W kwietniu miałeś rozpocząć treningi. Po raz kolejny dzieje się coś nie po Twojej myśli.
Treningi jako tako zacząłem. Tylko na pewno nie z taką intensywnością, z jaką powinienem. Nie jestem na pewno zdrowotnie gotowy na pełen wysiłek, bo kolano prędzej czy później, jeśli wciąż będzie w takim stanie, w jakim jest teraz, nie wytrzyma. Tak więc nie mogę sobie pozwolić na to, żebym grał miesiąc czy dwa i znowu popsuł je sobie doszczętnie, dlatego też zdecydowałem z moim sztabem, że wrócę dopiero wtedy, jak będę na to w stu procentach gotowy.
Trenowałeś też ostatnio z Agnieszką Radwańską, to prawda?
Tak, pomagałem jej troszkę.
Jesteście w dobrych relacjach?
Z Agnieszką znamy się już od bardzo dawna, grubo ponad 15 lat, więc nasza relacja jest bardzo bliska. Trzymamy się razem po przyjacielsku.
Mimo, że nie pojawiałeś się długo na korcie, nie próżnowałeś. Ostatnio wcieliłeś się nawet w rolę komentatora w Eurosporcie. Jak Ci się podobało takie zadanie?
Na pewno było to coś innego. Nie da się ukryć. Czy mi się podobało? Było OK. Wiadomo, że rola komentatora to nie jest duży wysiłek fizyczny, pocenie się, ciężkie interwały, tylko raczej siedzenie w jednym miejscu i obserwowanie monitora. Ja jednak preferuję to bardziej wysiłkowe, aktywne spędzanie czasu niż siedzenie i komentowanie innych, ale na pewno było to coś ciekawego. Komentowałem mecze z ludźmi, których znam, więc nie było jakiegoś zapoznawania się. Była luźna atmosfera w kabinie. Najważniejsza przy takich zadaniach jest atmosfera. Jeżeli jej nie ma, to na pewno coś się nie spodoba. Tutaj było fajnie, bo spędziłem ten czas ze znajomymi.
Są jakieś szanse na Twój powrót do reprezentacji?
Nigdy nie mówię „nie”, ale patrząc na to, co się wydarzyło, mówię o samym Związku Tenisowym, i na to, jak moja kariera w Związku przebiegała oraz jak się zakończyła, to trochę mnie boli parę rzeczy. Szczerze mówiąc, nie mam zamiaru drugi raz się poświęcać i być potraktowanym w taki sposób, w jaki zostałem potraktowany. Na pewno, jeżeli chodzi o moją karierę i o Puchar Davisa, to ubolewam nad jednym – nad tym, że wziąłem udział w meczu ze Słowacją w 2016 r. To był mecz o wejście do grupy światowej, do którego przystąpiłem już z delikatnie naruszonym lewym kolanem. Nasi spece, pracujący wtedy w Związku, postawili mi błędną diagnozę – podkręcenie kolana, co dało mi zielone światło do gry. Przez to, że wystąpiłem w tym meczu, moje kolano popsuło się doszczętnie, bo mecze o Puchar Davisa jeszcze w tamtych czasach grało się do trzech wygranych setów, a nie do dwóch, tak jak teraz. Dwa mecze w ciągu dwóch dni to na pewno nie jest łatwe zadanie, jeśli ma się popsute kolano. Ten mecz zagrałem, jeden udało się wygrać, co dało nam awans. Okazało się po powrocie do domu i po spotkaniu z moimi lekarzami, że ta diagnoza była bardzo nietrafna i jednak mam naderwany przyczep rzepki.
Brzmi to dość poważniej.
Zdecydowanie jest to coś poważniejszego, z czym nie powinienem grać. Na dodatek przez ten okres, kiedy byłem z reprezentacją i trenowaliśmy do meczu, została przeprowadzana całkowicie błędna terapia, bo przyczep był jeszcze bardziej uszkadzany, bardziej naciągany, nadrywany, masowany.
I był to dla Ciebie kolejny stracony czas.
Można powiedzieć, że przez to się wykluczyłem tak naprawdę z rozgrywek na rok, więc ubolewam bardzo, bo problemy z kolanem do dzisiaj się za mną ciągną. Jest to na pewno coś, czego żałuję. Gdybym wiedział, jak to kolano wygląda i diagnoza byłaby przeprowadzona profesjonalnie, to na pewno bym w tym meczu nie zagrał, bo wtedy nie wyjąłbym sobie dwóch lat z kalendarza, albo może i całej kariery, to się okaże.
To bardzo smutna historia. Mam nadzieję, że jednak nie pożegnasz się z karierą, będziesz wygrywał kolejne mecze i piął się w rankingu. Oprócz uprawiania tradycyjnego sportu, zajmujesz się też tzw. e-sportem. Opowiedz, czym jest e-sport i od kiedy zawładnęła Tobą taka pasja?
Uwaga, żeby od razu była jasność – ja się nie zajmuję e-sportem, tylko ewentualnie bawię się w gry komputerowe. E-sport to już jest pojęcie raczej dla zawodowców. Zawodowcy uprawiają e-sport. Ja się bawię w gry komputerowe. A pasję do gier i do samej elektroniki, czyli urządzeń i innych tego typu gadżetów, miałem od zawsze. Zawsze lubiłem bawić się komputerami i jakimiś urządzeniami, coś budować, wkręcać śrubki itd.
To ja się dziwię, że Ty dzisiaj jesteś tenisistą a nie inżynierem!
Na pewno nie mam skłonności do bycia inżynierem, raczej informatykiem. Lubię różnego typu gadżety. Lubię komputerki skręcać, kupować sobie jakieś zabaweczki. Typowo hobbystycznie, nigdy nie brałem na poważnie tego, żeby zostać zawodowym graczem w Counter Strike’a czy w jakąś inną grę. Zawsze traktowałem to jako dodatek do pracy, jako rozrywkę, jako relaks. Nigdy nie było z tym jakichś konkretnych planów, przez co tak naprawdę znalazłem się tutaj, gdzie jestem. Przyjechałem do Roja, który organizuje Paintball PZR (Paintball z Rojem) w Uniejowie – duża impreza, popularny youtuber. On też się bawi w gry komputerowe i właśnie dzięki mojemu hobby poznałem też nowych, ciekawych ludzi.
To, że poznajesz nowych ludzi grając w gry komputerowe to ogromny plus, jednak w kilku wywiadach opowiedziałeś też, że przez Twoje hobby spotkała Cię fala hejtu.
Była jedna taka sytuacja, że pewien dziennikarz napisał na mój temat artykuł. Jest to poważna gazeta, nie będę mówił jaka, bo to nie ma najmniejszego sensu. Napisał, że jestem uzależniony od gier komputerowych, że wymagam leczenia specjalisty i że jestem tenisistą – zombie. To są takie trzy stwierdzenia, które kojarzą się źle. Jeżeli ja słyszę, że człowiek jest od czegoś uzależniony, to mi od razu kojarzy się człowiek, który przykładowo spędził w kasynie więcej czasu niż z rodziną, albo jakiś przysłowiowy żul na ławce z butelką wódki. Z takim czymś mi się kojarzy ciężkie uzależnienie.
Stwierdzenie „wymagający leczenia” przypomina już totalną delirkę. Ja nie narzekam, że ktoś mnie „hejtuje”. Jest mi to naprawdę obojętne, co ktoś pisze na mój temat, ale jeżeli ktoś mnie obraża i pisze totalne bzdury na mój temat, to jednak mnie to irytuje.
Najważniejsze, że Ty i Twoi prawdziwi fani wiecie, że nic takiego się nie dzieje. Jednak takie słowa sprawiają, że ktoś mimowolnie niszczy Twój wizerunek, na który pracowałeś wiele lat.
Jeżeli granie w gry komputerowe, czy spędzanie czasu większego lub mniejszego przy komputerze ma być połączone z jakimś ciężkim uzależnieniem wymagającym leczenia specjalisty, to wydaje mi się, że mamy na świecie miliony ludzi uzależnionych.
Takie sytuacje wymagają dużej odporności psychicznej, prawda?
Człowiek uczy się tego cały czas.
A jak to jest w sporcie tradycyjnym? Czy dzisiaj już każdy sportowiec na światowym poziomie współpracuje z psychologiem?
Zależy od człowieka. Jest tyle różnych charakterów, ile ludzi. Niektórzy tego psychologa potrzebują, inni nie potrzebują, a jeszcze inni czasami potrzebują. To nie jest wymóg. Ja osobiście przyznam się, że próbowałem coś takiego robić, ale mi to przeszkadzało. Źle się po tym czułem, można powiedzieć, że nawet gorzej. Jeżeli zdrowotnie wszystko było OK, mój tenis też był OK. Jeżeli pojawiały się problemy ze zdrowiem, to wiadomo, automatycznie tenis też kulał, bo pewnych rzeczy nie przeskoczę. Próbowałem korzystać z psychologa, ale po pewnym czasie przeszkadzało mi to, nawet bardzo. Zaczynałem skupiać się na tym, na czym nie powinienem się skupiać i myślałem o tym, o czym myśleć nie powinienem. Wszystko zależy od osoby.
Ty znasz siebie najlepiej przecież.
No tak. Wszystko zależy od tego, o czym myślimy, bo ludzie, słysząc słowo „psycholog”, myślą sobie: „no dobra, on teraz będzie się spowiadał, mówił, co go boli i jak jest źle i musi się otworzyć na ten świat”. Tak to nie działa. Wiadomo, że są ludzie, którzy tego potrzebują, ale jeśli chodzi o psychologa sportowego, to raczej mówi on, np. jak się zrelaksować przed jakimś ważnym momentem, czyli jak przez minutę znaleźć koncentrację na piątego seta po trzech godzinach grania albo na przykład, jak wydobyć z siebie najlepszy serwis w tie-break’u. Są takie techniki i ludzie to stosują. Raczej nie ma czegoś takiego, a przynajmniej ja o tym nie wiem, że profesjonalny sportowiec na jakimś bardzo dobrym poziomie korzysta z psychologa po to, żeby mu się zwierzać.
Mówiłeś, że przyjechałeś do Uniejowa na paintball’a, a ja myślałam, że przyjechałeś się wykąpać w naszych Termach!
Nie zdradziłem wtedy wszystkiego! (śmiech) Przyjechałem pod pretekstem paintball’a, ale za godzinę idę na Termy.
Bardzo dobra odpowiedź! Zdaje mi się, że będzie to bardzo fajny relaks dla Twojego kolana i uważam, że powinieneś częściej zjawiać się w Uniejowie, bo nie mieszkasz przecież daleko stąd.
Nie mieszkam daleko, to fakt.
No właśnie! A jak często nas odwiedzasz? Pierwszy raz jesteś u nas?
Nie, drugi. Dwa lata temu na paintball’u pierwszy raz.
Ale wtopa.
(śmiech) Miejsce jako miejsce jest super. Są tutaj Termy, mamy park, ścieżki rowerowe. Ale u mnie największym problemem zawsze był czas. A przez te kilka miesięcy głównie leczyłem nogę nie tylko w Warszawie, ale też i we Frankfurcie. Teraz znalazłem chwilę czasu, żeby się pojawić.
Tutaj jest mnóstwo zieleni, cisza i spokój. Nie bez powodu Uniejów nazwano uzdrowiskiem.
Zobaczymy, czy Uniejów mnie też uzdrowi! (śmiech)
Niestety za krótko tutaj będziesz, aby to sprawdzić. A wracając jeszcze do tenisa… Rok 2018 będzie Twój?
To jest ciężkie stwierdzenie. Jeżeli bym tak powiedział, to musiałbym być wariatem, bo nawet jeszcze nie wyszedłem na kort.
Miano „pierwszej rakiety” pozostawiasz Hubertowi Hurkaczowi?
Naturalnie, bo za miesiąc tracę wszystkie punkty. To jest nie do przeskoczenia. Jeżeli ktoś nie gra, to traci punkty. Ja już straciłem połowę ze stycznia, chyba z kwietnia, zaraz mi spada też Wimbledon. Ranking tenisowy jest tak zbudowany, że jeśli się nie broni punktów z poprzedniego, to on ucieka. Z jednej strony to jest dobre, ale z drugiej strony tak naprawdę ranking ATP jest chory, bo wymusza na zawodniku ciągłą grę przez rok i nie na darmo wszyscy się „sypią”, czy to Nadal czy Andy Murray. Murray’owi grozi ukończenie kariery przez uraz biodra. Czy tak będzie, to się okaże. Na pewno tenis nie należy do sportów, które są zdrowe. Jak to się mówi: „sport to zdrowie”. Tenis zawodowy jest to absolutna katorga i potem odbija się to na zdrowiu.
W Polsce chyba tenis nie jest tak bardzo popularny.
Ogólnie sport w Polsce nie jest popularny. W Polsce popularne jest to, co pokazują w TVP 1. Jak była Kowalczyk, to każdy nagle śledził biegi narciarskie i był specjalistą od tej dziedziny. Jak był Kubica, to nagle każdy był mistrzem kierownicy i fanem F1. Jak był Małysz, to każdy nagle był mistrzem skoczni. Jak była siatkówka i polska drużyna została Mistrzem Świata, to nagle każdy został siatkarzem, więc u nas nie ma z natury takiego zainteresowania sportem jak to jest w innych krajach. Tak to wygląda.
Ja wierzę jednak, że mimo wszystko jeszcze uda Ci się obronić tytuł „pierwszej rakiety”. Nie wiem, czy masz tego świadomość, ale Polsce już większość osób Cię tak nazywa, więc nie możesz tego tak odpuścić.
(śmiech) Nie no, ja powiedziałem sobie, że jak będzie tylko zdrowie, to ja wrócę do tenisa, dlatego dla mnie ten tytuł to sprawa drugorzędna. Wiadomo, że próbowałem w tamtym roku grać z nie do końca zdrowym kolanem i to nie było dobre. Wiadomo też, że były jakieś lepsze turnieje, lepsze starty, ale patrząc długoterminowo, nie miało to sensu. Fakt, zagrałem fajnie na Wimbledonie, wygrałem z Pouillem, Shapovalovem, ale potem nie grałem przez dwa tygodnie i znowu traciłem formę i było słabiej, a na koniec sezonu grałem fajniej, bo było z kolanem troszkę lepiej. Mimo wszystko niczego nie żałuję, próbowałem, bo myślałem, że jednak to kolano jest wystarczająco zaleczone. Nie
wyglądało ono źle. Nie było tak, że musiałem zaprzestać trenowania w tamtym roku, mówię o roku 2017. W 2016 r. na pewno to kolano wyglądało fatalnie, dlatego przez pierwszy okres od stycznia do sierpnia nie grałem w ogóle. Leczyłem się, byłem poddawany zabiegom, zastrzykom itd. Zagrałem przez te parę miesięcy sezonu 2016, ale kolano jednak nie pozwalało mi kontynuować rozgrywek na takim poziomie, na jakim bym chciał. Niby potem było lepiej, niby było dobrze, ale problemy zdrowotne na nowo powróciły.
Z pewnością takie sytuacje niesamowicie irytują dobrego zawodnika.
Bardzo. Ja jestem takim zawodnikiem, który, jeżeli złapie formę i będzie w rytmie, to będzie grał, jeżeli rytmu typowo turniejowego nie złapie, to grał nie będzie. Tylko pytanie, kiedy ja zacznę grać tak naprawdę na poziomie turniejowym? Bo inna jest gra treningowa, kiedy trenuję sobie z Dominickiem Themem czy z Melzerem we Wiedniu, a co innego poziom meczowy, który przychodzi z czasem, po pierwszym, drugim, trzecim, może czwartym turnieju. To nie jest tak, że zawodnik wjeżdża na kort i gra swój najlepszy tenis.
Jurek, leć na Termy i grzej kolano, żebyś w pełni sił i z uśmiechem na twarzy powrócił na kort i nie przestawał zadziwiać swoich fanów! Dziękuję serdecznie za rozmowę.
Dominika Rospara
Jerzy Janowicz – to jedno z najbardziej rozpoznawalnych nazwisk w kręgu polskich sportowców. Urodził się 13 listopada 1990 roku, a jego rodzinnym miastem jest Łódź. Utalentowany tenisista, pierwszy polski półfinalista turnieju Wimbledon 2013, zdobywca pucharu Hopmana 2015, finalista US Open 2007 i French Open 2008. Wraz z Reprezentacją Polski wystąpił także w rozgrywkach o Puchar Davisa.
Stand-up, czyli „uśmiech, proszę!”
Czym właściwie jest? I co sprawia, że przyciąga uwagę tak wielu widzów? Stand-up to dotąd mało znany kabaretowy monolog mistrzów charyzmy i ironii, których zadaniem jest rozbawienie publiczności. Jednym z nich jest Jacek Noch, chorujący na stwardnienie rozsiane, który swoim ciekawym nastawieniem do rzeczywistości buduje znakomity dialog z odbiorcami. Artysta pierwszy raz odwiedził Uniejów i dał poznać uniejowianom, na czym właściwie polega jego praca.
Bardzo się cieszę, że przyjechałeś do Uniejowa. Dałeś nam podczas Twojego ostatniego stand-up’u bardzo dużo pozytywnej energii. Można go nazwać treningiem dystansu do różnych życiowych spraw. Chociaż z pewnością zdarzają się osoby, które mówią „Z czego tu się śmiać?”
Nie interesują mnie te osoby. Ja nie robię tego dla osób, które nie chcą mnie słuchać, tylko dla tych, którym to coś daje, bo ja sam bardzo lubię coś komuś dać po prostu. Dopóki się sprawdzam, to chcę to robić do końca mojego życia.
I jesteś w tym mistrzem. Jesteś mistrzem ironii, a nie każdy umie ją mądrze zastosować.
Uwaga, będzie żart. W 2012 roku wygrałem Mistrzostwa Świata w Ironii w Peru. Zapytaj, czy serio.
Serio?
Nie. (śmiech)
Jak dla mnie i tak jesteś mistrzem. Nieważne, czy wygrałeś ten konkurs czy nie. Mimo to podczas Twojego ostatniego stand-up’u można było odczytać bijące z twarzy niektórych osób: „Z czego tu się śmiać? Przecież to nie jest śmieszne.”
Ja z tym żyję cały czas. Mnie to śmieszy.
Masz ogromny dystans do siebie. Czy ten dystans jest prawdziwy? Czy on płynie z serca?
Tak. Wszystko płynie z serca. Po prostu taki jestem. To jestem JA na scenie. Tak chcę robić, chcę pokazywać siebie, bo co mam innego robić?
Jakiś czas temu z Twoją przyjaciółką Karoliną Piórkowską napisałeś książkę pt. „Taki trochę chory”. Do kogo skierowana jest ta książka? Kto jest odbiorcą jej treści?
Ludzie ciekawi mojego życia. Fajnie jest nie mieć jeszcze 30 lat i napisać książkę, wiesz? (śmiech) Skierowałem ją dla ludzi, którzy po prostu chcą wiedzieć, jak wygląda moje życie. Skoro w jakiś sposób kraj o mnie usłyszał, to są ludzie, którzy się tym interesują, co jest bardzo miłe i mi to pochlebia. Robię to dla tych ludzi, którzy chcą słuchać moich historii i śmiać się z nich razem ze mną.
Dałeś bardzo mądry przykład tego, że osoba z niepełnosprawnością, chorobą, może walczyć dalej. Może z siebie dać bardzo dużo. Są osoby, które w takich sytuacjach rezygnują, poddają się, nie widzą już sensu życia.
I tak było ze mną.
Mimo to zrobiłeś coś więcej.
Znajomości i szczęście.
Masz też wielu przyjaciół, prawda?
Mam. Mam najlepszych. Starannie szlifowanych. (śmiech) W moim życiu pojawia się bardzo dużo osób przez to, co robię.
Opowiedz coś o swoich marzeniach. Rozumiem, że występy, stand-up’y to właśnie było jedno z Twoich marzeń.
O którym nawet nie wiedziałem.
I być może są jeszcze takie marzenia, o których nie wiesz.
Tego już nie mogę Ci powiedzieć, bo nie wiem.
Ale możesz opowiedzieć mi o tych marzeniach, które już wiesz, że chcesz spełniać.
Jeśli sprawdza się to, co robię, to chcę, żeby usłyszało o mnie jak najwięcej ludzi. Już wszystko, co chciałem, zrobiłem tak naprawdę. Teraz chcę takich rzeczy, o których jeszcze nie wiem, że ich chcę. No i zdrowie…
Dlatego powinieneś spotykać osoby, które będą Ci uświadamiały, czego chcesz. Powiedz, jaką osobą byłeś zanim zdiagnozowano u Ciebie stwardnienie rozsiane, a jaką jesteś teraz?
Na pewno jest zmiana w moim podejściu do życia. Kiedyś było tak, że byłem naprawdę smutnym człowiekiem, nie widziałem sensu życia. A teraz pojawił się stand-up i tym żyję. Ja tego chcę i tak będzie dalej, dopóki będę mógł to robić, bo wiem, że w ten sposób pomagam niektórym osobom. Mówią mi o tym. Jestem człowiekiem, który chce pomóc, jeżeli tylko może.
Mówisz o osobach zdrowych, czy też niepełnosprawnych?
Nie ma czegoś takiego jak zdrowy i chory. Każdy jest taki sam. Tylko Ciebie jeszcze nie zdiagnozowali (śmiech).
Czekam z niecierpliwością.
Tak to wygląda. Nie ma podziału na zdrowy i chory. Każdy jest chory tylko na coś innego. A ja miałem szczęście i mam SM (przyp. red. stwardnienie rozsiane). SM jest OK, co świadczy o tym, że jestem SMokiem. (śmiech)
Nie ma to jak dobre poczucie humoru. Jesteś pierwszy raz w Uniejowie?
Tak, jestem pierwszy raz i czuję się tu naprawdę niesamowicie, wybornie i chcę tu wrócić. Chciałbym tu mieszkać. Tu jest spokój i mnóstwo natury, zieleni. W Uzdrowisku Uniejów Park ludzie są bardzo chętni do pomocy i to jest fajne.
Spotkałam wiele osób niepełnosprawnych, rozmawiałam z nimi, ale żadna z nich nie pokazała mi, że można mieć tak wesołe podejście do życia, walcząc jednocześnie z chorobą. To jest niesamowite.
Jeżeli moje podejście ma komuś coś pokazać, pomóc, to bardzo mnie to cieszy. Dzięki temu jestem coraz bardziej spełniony. Pamiętam moje początki bycia stand-up’erem, kiedy wychodziłem na scenę po swoją terapię, żeby poczuć spełnienie. Ludzie mnie chwalą, bawi ich to, dobrze to robię, więc chcę to robić dalej. Również dla ludzi. Już nie tylko dla siebie.
I to jest podwójne spełnienie, prawda?
Pewnie.
Wielu zdrowym osobom brakuje takiego podejścia, jakie Ty masz.
Wiem. A nas tu w Uzdrowisku słychać wszędzie. Razem z koleżanką, która też jest SMokiem, mamy takie wspólne zdanie: co nam tak naprawdę pozostało?
Wcześniej nie byłeś tak pozytywną osobą.
Ja wcześniej widziałem tylko czarne i białe. Byłem bardzo smutnym człowiekiem. Choroba sprawiła, że – trochę paradoksalnie to brzmi – stałem się wesoły. Może nie bezpośrednio sama choroba, ale podejście ludzi do mojej osoby, sytuacji. Pokazałem się w całym kraju, ludzie mnie rozpoznają, ale też wiedzą, że potrzebuję pomocy i pomagają mi.
Mimo to ludzie często kierują się stereotypami, mówiąc, że człowiek chory jest po prostu gorszy, słabszy.
To jest prawda. Pamiętam mój pierwszy występ, którego nigdy nie zapomnę. Przygotowałem materiał z moją przyjaciółką Karoliną Piórkowską, z którą napisałem książkę, i jak widziałem, będąc na scenie, że ludzi śmieszy to, co ja mówię, to na początku mojego stand-upowego życia zastanawiałem się bardzo często, czy ja jestem taki zabawny, czy mam takie smutne życie.
Odpowiedziałeś sobie w końcu na to pytanie?
Nie, ważne, że się spełniam. A druga sprawa jest taka, że nasz kraj jest bardzo smutny, skoro ja potrafię ludzi bawić. Śmieją z kaleki.
Mentalność polska jest często bardzo nieżyczliwa.
Nie życzymy innym, żeby było im lepiej, tylko żeby inni mieli gorzej. Tacy jesteśmy. Nie cieszymy się, jak znajdziemy 100 zł, tylko cieszymy się, że ktoś je zgubił, a sami żyjemy nadzieją, że my to 100 zł znajdziemy.
Mam wrażenie, Jacek, że masz dużą misję do wykonania – aby zmienić choć trochę nasze polskie nastawienie do świata i niepełnosprawności.
Całkiem możliwe, że tak jest. Od dłuższego czasu to czuję, chcę to zrobić. Jeżeli ludziom to pomaga, to chcę im to dać, jeżeli tylko mogę, bo naprawdę mało mogę…
Rozmawiała Dominika Rospara
Jacek Noch, komik cierpiący na stwardnienie rozsiane. Specjalizuje się w stand-upie. Jest współtwórcą Śląskiej Sceny Stand-upu i autorem książki „Taki trochę chory”. W październiku 2017 r. otrzymał tytuł Ambasadora SM.
Zdjęcia Tomasz Wójcik
Uniejów nieznany
Franciszek Smuda – niezwykła osobowość w Uniejowie
W ubiegłym tygodniu w Uniejowie mimo minusowej temperatury odczuwaliśmy niezwykle gorącą atmosferę. Dlaczego? To Widzew Łódź rozgrzewał (się) oraz kibiców na boisku im. Włodzmierza Smolarka przed meczami ze sparingpartnerami – Wartą Poznań oraz Stomilem Olsztyn. Oba towarzyskie pojedynki zakończyły się sukcesem dla łódzkiej drużyny. Trener Smuda opowiedział nam w rozmowie o swoich wrażeniach i obawach związanych z meczami, a także… zdradził kilka życiowych ciekawostek.
W której roli czuje się Pan lepiej – w roli piłkarza czy trenera?
Trudno mi w tej chwili, po tak długim czasie porównać, czy w roli piłkarza, czy trenera, ale myślę, że mi osobiście akurat więcej radości sprawia praca jako trener. – Może dlatego, że miałem więcej sukcesów jako trener, a nie jako piłkarz.
Czyli to, co teraz Pan robi, jest, można powiedzieć, szczytem Pana marzeń.
Jeden z byłych trenerów niemieckich, który miał mnie jako piłkarza, powiedział mi tak: wiesz co, ty będziesz lepszym trenerem niż piłkarzem. I tak się stało. Widocznie ten talent mam jako trener, a nie jako piłkarz. Jakbym miał określić ten zawód to: albo to masz, albo nie.
Mamy tu też chyba do czynienia z przeznaczeniem. Tak myślę.
Tak, właśnie tak.
A jak Pan wspomina rolę selekcjonera Reprezentacji Polski?
Mnie zawsze odpowiadała praca jako trener klubowy. Natomiast idąc do pracy z reprezentacją, ten początek był dla mnie bardzo trudny. Była to akurat taka sytuacja i okres, gdzie trzeba było na nowo budować reprezentację. Nie było tylu młodych, utalentowanych piłkarzy, ilu jest teraz. Zrobiło się jakąś rewolucję, a ta rewolucja była potrzebna, bo było wielu starszych zawodników , którzy albo sami skończyli, albo musieli skończyć karierę w futbolu. Różnie to było. Więc miałem najtrudniejszą sytuację. Zagraliśmy ok. 30 meczów towarzyskich w ciągu 2,5 roku. Brakowało meczów o punkty, żeby ta drużyna była bardziej scementowana. Czasem trudno było znaleźć 18 zawodników, ale takich na miarę reprezentanta. Można powiedzieć, że 8 zawodników zawsze było takich gwarantowanych, a reszty szukaliśmy i wybieraliśmy tych, którzy w naszej lidze pokazywali się z dobrej strony. Przykładowo, były takie sytuacje, że niektórzy grali za granicą i nie było dla nich wtedy miejsca w składach. Teraz ci młodzi, którzy są w zagranicznych klubach, grają i mają miejsca w podstawowych składach, więc są dużo, dużo lepiej wyszkoleni.
Zarówno w Lechu Poznań, jak i w reprezentacji trenował Pan Roberta Lewandowskiego. Czy on już wtedy pokazywał, że będzie wschodzącą gwiazdą futbolu?
Sam musiałem zdecydować, czy go bierzemy, czy nie. Kiedy zabraliśmy go już z tego Pruszkowa, to u niego ten talent już można było zauważyć, więc kwestią czasu było, żeby przygotować go odpowiednio fizycznie. Grał w drugoligowej drużynie, więc musiał wejść do nas, do Lecha Poznań, do Ekstraklasy, jak to się mówi: step by step.
Żeby coś osiągnąć, trzeba się ciągle rozwijać. Teraz dzięki temu jest mistrzem.
Tak. On cały czas na to pracował. Trochę grał w mojej drużynie, trochę w reprezentacji. Nigdy nie pokazywał, że nie chce, raczej pokazywał ambicję i chęci do treningów. W meczach dawał z siebie wszystko. To był solidny chłopak, a na dodatek jeszcze dobrze wychowany. Nie był nigdy rozkapryszony, nie marudził – był świadomy tego, czego chce.
A jaka jest Pana obecna drużyna? Czy wciąż w klubie panuje stara, widzewska zasada: nie boimy się żadnego przeciwnika?
Chciałbym mieć już taką już drużynę, jaką miałem 20 lat temu, ale niestety zastałem taką, jaka jest – trzecioligową. Dlatego między innymi zgodziłem się wrócić do Widzewa, bo to jest klub, który leży mi na sercu. Jest masa kibiców Widzewa w Polsce, w Europie i na świecie. Na nasze mecze przyjeżdżają kibice z Australii – to jest niesamowite! Ewenement chyba w Polsce – i dlatego żal mi było kibiców, przychodzących w tak licznym gronie na stadion (ok. 20 tys. kibiców na meczach trzecioligowego zespołu – przyp. red.).
To jest niesamowicie dużo!
Bardzo dużo. Nawet z zagranicy dzwonią do mnie i pytają, czy to jest prawda, że jest ich tak dużo.
To już są prawdziwi fani, którzy też się nie mogą rozstać z Widzewem.
Dlatego trzeba awansować. Najlepiej byłoby rok po roku, ale piłki nożnej nie można przewidzieć.
A jak wygląda obecna sytuacja Widzewa z perspektywy trenera?
Jak przyszedłem do klubu, zastałem konkretny zespół i nie mogłem nic z nim zrobić, bo trzeba było wszystko oprzeć na tych zawodnikach, którzy już tu byli. Natomiast, odkąd pojawiłem się w Widzewie, staraliśmy się to wzmocnić. Doszło do nas paru utalentowanych, młodych zawodników i ta drużyna już zaczęła zmieniać oblicze. To powinno dobrze wyglądać. Jestem optymistą zazwyczaj, ale też takim realistycznym optymistą. Widzę, co jest możliwe, a co nie.
W takim razie, jakie są Pana wrażenia po ostatnich sparingach w Uniejowie?
Po meczu z Wartą Poznań zadowolony byłem tylko z tego, że moi zawodnicy starali się nie stracić bramki i to im się udało.
Obawiał się Pan tego meczu.
Tak, bo myśmy do południa mieli niesamowicie ciężki trening. I później jeszcze ta gra, więc obawiałem się, że moi zawodnicy nóg nie podniosą, ale starali się momentami dokładniej grać, jakieś akcje skonstruować. Dlatego można ten sparing zaliczyć do udanych występów po takich trudnych treningach, które zresztą dalej jeszcze nas czekają.
Kolejnym sparingpartnerem był Stomil Olsztyn. Mecze towarzyskie to jednak tylko jeden z elementów przygotowania do gry o stawkę.
Tak, a dodatkowo jeszcze te trudne treningi. My się nie przygotowujemy do tych sparingów, bo sparing, jak przegrasz – nic się nie stało, ale ligowy mecz jak przegrasz – trzy punkty stracone. Dlatego nie można odpuszczać tego obciążenia treningowego, tylko dalej działać w tym kierunku. Moi zawodnicy muszą być w stanie przekroczyć granicę zmęczenia, bo jak zawodnik dojdzie do takiej granicy zmęczenia, a ma do zrobienia jeszcze jeden krok i się podda, to jest to najgorsze co może być.
Jak Pan ocenia nasze uniejowskie boiska podgrzewane ciepłą wodą geotermalną?
Bardzo dobrze. To bardzo ładne boiska. Dzisiaj już każdy stadion Ekstraklasy musi mieć podgrzewane, oświetlane boiska. Jest wiele klubów, choć nadal mało w Polsce, które mają już, tak jak na przykład Wisła, podgrzewane również boiska treningowe.
A jaka atmosfera towarzyszyła Wam podczas treningów?
Przede wszystkim spokój. A jak jest spokój, to jest dobrze (śmiech).
Co Pana tutaj w Uniejowie najbardziej urzekło? Bo chyba nie przyjechał Pan do nas, żeby tylko potrenować?
Generalnie tak, ale tutaj w tym hoteliku (Dom Pracy Twórczej) jest spokój, chłopaki mają zapewnioną odnowę biologiczną i jest bardzo dobra, smaczna kuchnia. Odżywianie jest takie, jakie zawodnik powinien mieć.
Podróżował Pan po całym świecie, odwiedził Pan już wiele krajów, ale pochodzi Pan z niewielkiej miejscowości Lubomia na Górnym Śląsku. Często Pan wraca w rodzinne strony?
Tak, jeżdżę do siostry w odwiedziny. Brat również mieszka na Śląsku, ale w Rybniku. Spotykamy się w święta. Jak tylko mam wolne, staram się odwiedzać siostrę, ponieważ druga z sióstr mieszka w Niemczech. Mama zawsze mówiła nam, żebyśmy trzymali się razem. I tak jest do dziś.
Rodzina to jeden z najpiękniejszych darów i warto o nią dbać. Bardzo dziękuję za ciekawą rozmowę i życzę wielu sukcesów w kolejnych meczach!
Rozmawiała Dominika Rospara
Franciszek Smuda, urodził się 22 czerwca 1948 r. w Lubomii – małej miejscowości na Górnym Śląsku. Karierę piłkarza rozpoczynał w Unii Racibórz i Odrze Wodzisław. Jednak największe sukcesy odnosił jako trener, m. in. w Widzewie Łódź, Wiśle Kraków i Lechu Poznań, był szkoleniowcem zagranicznych klubów, a także selekcjonerem Reprezentacji Polski w latach 2009-2012. Obecnie jest trenerem Widzewa Łódź, do którego żywi niezwykły sentyment.
Uniejów nieznany
Mieczysław Szcześniak w Uniejowie
Niezwykły koncert, znakomita atmosfera i ludzie, których praca i zaangażowanie odbiły swoje piętno na uniejowskiej publiczności. Przedświąteczny koncert „Niebo chodzi po ziemi” na długo pozostanie w pamięci Uniejowian. Gośćmi spotkania był Mieczysław Szcześniak, Anna Dymna oraz Mirosław Kowalik, basista zespołu Raz Dwa Trzy. Wydarzenie zorganizowało Uniejowskie Stowarzyszenie Aktywni.
Jakie są Pana wrażenia po piątkowym koncercie?
Koncert był bardzo fajnie zorganizowany. Po pierwsze dlatego, że Uniejowskie Stowarzyszenie Aktywni świetnie przygotowało do występu młodzież i starszych, pełno- i niepełnosprawnych. Grupa liczyła 50 osób. Wszyscy śpiewali, tańczyli, bywali liryczni, ale też wygłupiali się serdecznie. Byliśmy ciągle i z przyjemnością – razem. Piosenki wybrał pan Mirek Madajski (organizator koncertu). A Ania Dymna, która specjalnie z Krakowa przyjechała na trzy godzinki, żeby ten koncert poprowadzić, opatrzyła te piosenki mądrymi cytatami, pięknymi komentarzami. Tak jak ona to tylko zrobić potrafi. Zapraszała też różnych gości, żeby przeprowadzić z nimi krótki wywiad na temat: „Kiedy ostatni raz czuli się jak w niebie?”. Świetny też był tytuł naszego spotkania z publicznością uniejowską: „Niebo chodzi po ziemi”. To cytat z wiersza ks. Jana Twardowskiego i z mojej piosenki do jego wiersza pt. „Jest jeden świat”. „Niebo chodzi po ziemi, ziemia chodzi po niebie”. Czy można piękniej i prościej powiedzieć, że nie ma podziału na codzienność i mistykę, że jest tylko jeden świat? Że to zgrabnie i przemyślnie splecione. Właściwie ten koncert był dowodem, że „niebo chodzi po ziemi, ziemia chodzi po niebie”. Grała część mojego zespołu, byli instrumentaliści przygotowani przez pana Madajskiego, było 50 osób śpiewających i tańczących w chórze, była Ania Dymna i wspaniała publiczność uniejowska, która szczelnie wypełniła kościół. Pięknie reagowali, śpiewali i przeżywali z nami.
Można było tańczyć i jednocześnie płakać ze wzruszenia. Kto jest głównym bohaterem Pana utworów z najnowszej płyty „Nierówni”? Kim są ci „Nierówni”?
Wyczytałem w wierszach oraz między wierszami Twardowskimi, że poeta „nierównymi” nazywa nas wszystkich. Bo każdemu z nas czegoś brakuje, każdy z nas jest „nierówny”. „Nierówni potrzebują siebie”, bo się uzupełniają i wtedy dopiero powstaje jakaś piękna całość. Więc to o nas i dla nas. Wybrałem te wiersze, bo są mądre, dobre i prostolinijne, żeby słuchacze ucieszyli się nimi tak, jak ja się nimi cieszę. Dodałem muzykę, żeby można je było śpiewać, żeby skrócić tę drogę z głowy do serca.
Wiersze ks. Twardowskiego nie należą do najłatwiejszych w przekazie. Trzeba się nad nimi skupić, pomyśleć, później drugi raz przeczytać, bądź wysłuchać, żeby zrozumieć ich sens.
Muzykę skonstruowałem tak, żeby był na to czas. Żeby pomyśleć, pogadać z tymi wierszami oraz żeby pogadać z samym sobą.
Dlaczego wybrał Pan akurat wiersze ks. Twardowskiego?
Wybrałem je dlatego, że są dobre, a Twardowski to świetny poeta. Przy okazji ksiądz, jego spojrzenie na świat jest specyficzne i bardzo mi bliskie. Bo prawo miłości to bardzo trudna rzecz i o własnych siłach trudno je w życiu zastosować. Potrzebujemy czegoś większego od nas, czy też Kogoś większego od nas. A ks. Jan mówi o tym bez przesady i ze swadą.
Pani Anna Dymna podczas koncertu powiedziała bardzo ważne zdanie. „Człowiek, jeśli nie ma przy sobie drugiej osoby, jest niedoskonały”. Coś w tym musi być.
Tak, mówiła o samotności. Samotny człowiek cierpi, a człowiek cierpiący sieje cierpienie.
Do jakiego stylu muzycznego można zaliczyć Pana utwory? Czy to jest poezja śpiewana, czy może mieszanina różnych stylów, gatunków?
To zależy, o jakiej płycie mowa.
O wszystkich Pana utworach.
Piosenki, najogólniej rzecz biorąc, są przyporządkowane muzyce popularnej, ale ja dodaję jeszcze wyraźne gatunki muzyczne jak jazz, soul, etno i inne. Jestem muzykiem, lubię takie eksperymenty i to dla mnie wielka przygoda, zadać się, na przykład z muzyką brazylijską, zgłębiać, jakie są jej prawidła, starać się, żeby jej szlachetność mi nie umknęła, żeby z wielkim szacunkiem, pietyzmem inspiracje te potraktować. Dlatego nagrałem płytę z Brazylijczykami, bo wiedziałem, że oni najlepiej tę muzykę czują.
A co z muzyką religijną? Można w Pana twórczości doszukać się utworów o takim brzmieniu, np. „Twoja miłość jak ciepły deszcz”, czy „Każdy wschód słońca”.
Muzyki religijnej właściwie nie ma. Są tylko tytuły, intencje, teksty religijne. Nigdy nie chciałem być śpiewakiem religijnym ani śpiewakiem świeckim. Ja po prostu chcę śpiewać o całym człowieku, o ciele i o duszy.
Pozostawił Pan po sobie w Uniejowie piękny ślad. Na pewno uniejowianie wychodząc z koncertu byli przepełnieni ogromem nadziei, energii. O koncercie z pewnością długo będzie się mówiło, wspominało, myślało, wracało do Pana utworów.
Żeby prawdzie stało się zadość: koncert ten zorganizowało Uniejowskie Stowarzyszenie Aktywni i to oni wymyślili ten koncert. I to oni zaprosili mnie i Anię Dymną.
Stworzyliście razem zgraną grupę, która wzorowo się uzupełniała.
Pan Madajski to wszystko dobrze wymyślił. (śmiech) Nie tylko ja zostawiłem ślad – wszyscy go zostawiliśmy. Wszyscy. Grupa integracyjna stworzyła ten koncert, tak samo jak uniejowscy muzycy, którzy grali z nami, jak i Ania, która przyjechała z Krakowa, i ja, który przyjechałem z Warszawy, choć jestem z Kalisza. (śmiech)
Wychodzi na to, że jesteście jednością. I ta jedność zostawiła ślad.
To nie jest częste, naprawdę było wspaniale.
O koncercie będziemy wspominać jeszcze bardzo długi czas. A jak Pan będzie wspominał swój pierwszy pobyt w Uniejowie?
To było dla mnie bardzo ważne. Podziwiam, że w małej miejscowości można tak wiele dobrego zrobić dla integracyjnych grup. W ten sposób zmienia się rzeczywistość. To zmienia i zdrowego, i chorego, każdego, kto przyszedł na ten koncert. To jest świetna i duża praca.
Był to też czas, aby zintegrować się z osobami niepełnosprawnymi i w końcu zrozumieć ich problem.
Najwyższy czas, bo jesteśmy bardzo w tyle, jeśli chodzi o te sprawy. Nie wystarczą tylko podjazdy pod banki, pod aptekę. Chodzi też o to, żeby osoby niepełnosprawne uczestniczyły w codziennym, normalnym życiu w pełni. Żeby byli akceptowani i traktowani jak każdy w każdej dziedzinie życia. Normalnie.
Często jest tak, że zdrowe osoby nie chcą, nie czują potrzeby chociażby zrozumienia czy zainteresowania się sytuacją osób niepełnosprawnych, bo sami są zdrowi i ich to nie dotyczy. To jest przykre.
Niepełnosprawnych, ale też chorych w ogóle. Wystarczy spojrzeć na fundację p. Ewy Błaszczyk, która próbuje wybudzić tych, którzy wpadli w śpiączkę.
I coraz częściej jej się to udaje.
Nazwała tę fundację. „Akogo?”. Jest to część zdania: A kogo to obchodzi? Tym bardziej cieszę się, że są na świecie ludzie, których to obchodzi i którzy swoim życiem układają te sprawy. Sprawy innych ludzi. I to zmienia rzeczywistość. To trzeba podkreślić – zmienia to rzeczywistość.
Co w Uniejowie zapamiętał Pan najbardziej?
Najpierw – ludzi, pogodnych i pełnych energii, którzy robią dobre i ważne rzeczy. No i zamek, w którym się teraz spotkaliśmy i rozmawiamy. Nie spodziewałem się takiego pięknego zamku! No i Termy oczywiście! Podziwiam też włodarzy Uniejowa i organizację życia w mieście.
To jeszcze nie wszystko! Dlatego zapraszamy następnym razem, aby mógł Pan zwiedzić resztę części Uniejowa, które także są piękne. Z czym się będzie Panu kojarzyło to miasto?
Z miejsc – pamiętam przede wszystkim ludzi. Mam taki bagaż doświadczeń, że umiem już odróżnić rzeczy ważniejsze w życiu. Ja nie przyjeżdżam do miejsc, tak naprawdę, ale do ludzi. Poznałem tutaj parę fajnych osób.
A teraz czas na najważniejsze pytanie. Wróci Pan tu do nas jeszcze?
Jeśli mnie tylko zaprosicie, przyjadę na bank. Na pewno.
Rozmawiała Dominika Rospara
fot.: Tomasz Wójcik
Uniejów nieznany
To był dobry rok. Spójrzcie sami!
Coś się kończy, a coś zaczyna. Z czymś trzeba się pożegnać, żeby zacząć coś na nowo. Rok 2017 przepełniony był wieloma wydarzeniami o przeróżnych motywach: od sportowych po kulinarne, gościliśmy też zagranicznych przedstawicieli, znane osobistości oraz cieszyliśmy się z naszych własnych, mniejszych i większych sukcesów. Spośród mnóstwa wydarzeń wybraliśmy 20 najbardziej przez nas zapamiętanych.
Niezwykłe smaki, piękne zapachy, moc wrażeń i smakowita atmosfera! Tak wspominamy ostatnią edycję Uniejowskiego Festiwalu Smaku. Aż 16 restauracji wzięło udział w pełnym wyzwań konkursie, na którego szlaku stanął Dominikańczyk, znany kucharz – Carlos Gonzalez Tejera.
Nie bez powodu Uniejów nazywany jest Miastem Wody! Kolejna edycja biegu ExTERMYnator była znakomitą okazją do sprawdzenia swoich sił w biegu ekstremalnym, gdzie woda, mokradła i błoto były jego głównymi przeszkodami. Jesteś amatorem biegania? Możesz wykazać się także w corocznym Ogólnopolskim Ekologicznym Biegu do Gorących Źródeł. Jedenasta edycja tego wydarzenia już za nami!
Park linowy w Uniejowie? Tego jeszcze nie było! Nowo otwarty park rozrywki to w sezonie letnim świetne miejsce do odpoczynku z całą rodziną. Dla bardziej odważnych przewidziany został też zjazd na linie nad Wartą! Kto spróbuje?
Nie ma to jak dobry film na świeżym powietrzu! Sezonowe kino w Uniejowie było doskonałą okazją do spotkań ze znajomymi pod gwieździstym niebem!
Ekipa Dzień Dobry Wakacje dotarła do nas w pewien lipcowy weekend. A Marcin Prokop i Dorota Wellmann oficjalnie rozpoczęli wakacje w Uniejowie!
To nasz pierwszy sukces na rynku produktów regionalnych! Kosmetyki na bazie wody termalnej zawierają cenne właściwości i przeznaczone są nie tylko dla ludzi, ale też dla zwierząt. Zadbajmy o siebie i o swojego pupila!
Ciężkie zbroje, pełne emocji rozgrywki rycerzy oraz niesamowity średniowieczny klimat, którego gościem był znakomity aktor Daniel Olbrychski! Tyle atrakcji czekało na nas podczas XII Edycji Turnieju Rycerskiego, która miała miejsce na terenie uniejowskiego zamku.
W jedną z lipcowych niedziel Uniejów zachwycał gości i mieszkańców widowiskowymi przejazdami bryczek. To już czwarta edycja konkursu, w którym widzowie mieli okazję oglądać zmagania zaprzęgów konnych na torze z przeszkodami.
Tegoroczny jubileusz setnej rocznicy istnienia Ochotniczej Straży Pożarnej w Wieleninie miał miejsce 16 lipca 2017 r. Wraz z przedstawicielami samorządów terytorialnych, policji i lokalnych organizacji strażacy uroczyście świętowali swoje okrągłe urodziny.
Kolejny, pełen wyzwań konkurs, w którym pasjonaci roślin mogli popisać się swoją inwencją twórczą i stworzyć piękny ogród lub balkon, które następnie zostały ocenione przez komisję konkursową. W tym roku rywalizowało ze sobą 10 ogrodów i balkonów, a konkurencja była bardzo silna!
Spycimierz w blasku muzyki? Właśnie tak! Muzyczny klimat towarzyszył nam podczas kolejnego Festiwalu Orkiestr Dętych przed spycimierską strażnicą, którą wypełnili nie tylko polscy fani strażackich orkiestr dętych. Gośćmi wydarzenia była także międzynarodowa publiczność. Był to nastrojowy wieczór pełen wrażeń!
Przenieśliśmy się do czasów średniowiecznych. Magia dawnej epoki zawładnęła nami i wyobrazliliśmy sobie, jak to kiedyś było… Mogliśmy spotkać tutaj targowiska rzemiosł dawnych, zachwycać się starodawnymi strojami, postrzelać z łuku, ale także zrobić sobie zdjęcie w zbroi wraz z rynsztunkiem bojowym.
Niebanalna muzyka, tańce, cudne, kolorowe stroje i indiańskie klimaty! Indiańskie Lato to świetna okazja, by zapoznać się z kulturą i stylem życia Indian.
Współpraca ambasadorska z mieszkańcami naszej gminy była strzałem w dziesiątkę! Ci niezwykle uzdolnieni sportowcy sprawili, że Uniejów stał się rozpoznawalny zarówno w Europie, jak i na całym świecie!
Magia świateł, romantyczny nastrój i piękne widoki dotąd nieoświetlonych obiektów przyciągnęły rzeszę mieszkańców naszej gminy w dwa sierpniowe wieczory. Świetlny Uniejów zostanie w naszej pamięci na bardzo długo!
To były dobre dni. Międzynarodowa wizyta studyjna (lipiec) i misja gospodarcza (sierpień) zakończyły się powodzeniem i zaowocowały udaną promocją Gminy i zacieśnieniem współpracy z zagranicznymi samorządami. Delegaci przyjechali do nas z Łotwy, Gruzji, Rosji, Białorusi, Węgier, Ukrainy, Finlandii, Włoch oraz ze Szczyrku.
Czy osoby z amputowaną kończyną dolną też mogą osiągać sukcesy w sporcie? Oczywiście! Udowodniła nam to podczas treningów na uniejowskim boisku drużyna Reprezentacji Polski w AMP Futbol, która pokazała, że nie warto wierzyć stereotypom. Pod okiem trenera Marka Dragosza drużyna zdobyła w 2017 r. brązowy medal Mistrzostw Europy w Stambule.
Dwa wyróżnienia w tak krótkim czasie! I miejsce w Polsce pod względem wykorzystania funduszy europejskich w Rankingu Samorządów 2017 „Rzeczpospolitej” dało nam ogromną motywację do działania! Chwilę później pojawiła się kolejna okazja do radości, bowiem zostaliśmy laureatem plebiscytu „Dziennika Łódzkiego: Gmina na 6” w kategorii: gmina przyjazna turystom oraz gmina przyjazna inwestorom.
Kolejny uniejowski produkt lokalny stworzony na bazie wody termalnej jest już na rynku! Tym razem coś dla podniebienia. Na sukces zapracowała Gmina we współpracy z Instytutem Ogrodnictwa w Skierniewicach oraz Firmą Bracia Urbanek z Łowicza. Ogórek Termalny zachwyca swoim smakiem. Naprawdę warto spróbować!
Przedświąteczny, wyjątkowo wzruszający koncert w uniejowskiej kolegiacie wprowadził nas w świąteczną, magiczną aurę. Anna Dymna wcieliła się w rolę prowadzącej, a Mieczysław Szcześniak wraz z członkami Uniejowskiego Stowarzyszenia Aktywni zaśpiewali dla uniejowian utwory z jego najnowszej płyty.
Dominika Rospara
Uniejów nieznany
5 miejsc w Uniejowie, które warto odwiedzić zimą
Zima przychodzi do nas ostrożnym krokiem, niezapowiedzianie. Spadające z nieba płatki śniegu, zabielone chodniki… Dla jednych jest to wspaniały czas na romantyczne, wieczorne spacery, dla niektórych idealna okazja do spędzenia tych chwil pod kocem z dobrą książką i kubkiem pysznej, gorącej czekolady. A jak jest z tym u Was?
Piękny widok zaśnieżonych drzew, płatki śniegu opadające na wszystko, co jest w zasięgu naszego wzroku… Zatrzymujemy się przed oknem w naszych przytulnych domach, aby ujrzeć ten niesamowity krajobraz, na który czekaliśmy cały rok. Przed oknem, bo mróz nie zachęca nas do wyjścia z naszej strefy komfortu i odkrycia tego, czego nie widać na horyzoncie. Warto się przełamać! Uniejów przekonuje nas, że są takie wyjątkowe miejsca, które mają swój urok szczególnie zimą.
Czy istnieje coś piękniejszego niż natura? Chyba nie. Wiosną wszystko wokół kwitnie, trawa jest coraz bardziej zielona, a wokół nas rozprzestrzenia się piękny zapach nadchodzącego lata. W letnie dni delektujemy się słońcem i smakiem świeżych, sezonowych owoców. Jesień to czas, kiedy wszystko nabiera złotych barw. Zima zaś pokazuje nam, że mimo, że wszystko wokół jest przykryte śniegiem, dodaje to niektórym obiektom większej atrakcyjności. Tak jest w przypadku parku krajobrazowego w Uniejowie. Zimową porą warto wybrać się na spacer w to znakomite miejsce, by przechadzać się zaśnieżonymi ścieżkami oraz podziwiać z bliska piękny, pokryty śniegiem XIX – wieczny zamek, czy też cerkiew wzniesioną w 1885 r. z inicjatywy hrabiego Aleksandra Tolla.
Gorąca kąpiel pod gołym niebem przy minusowej temperaturze? Czemu nie! Kąpiele termalne w Uniejowie świetnie relaksują i regenerują organizm. Mają również zastosowanie w lecznictwie. Zawartość w wodzie termalnej związków sody, potasu, magnezu, fluoru, siarki, bromu czy jodu działa na nasze ciało jak lek czy kosmetyk, wspomagając wygląd skóry oraz układy: krążenia, nerwowy, pokarmowy czy też oddechowy. Co jeszcze? To niesamowita frajda nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych. Zabierzcie ze sobą znajomych (oraz czapki na głowy) i bawcie się dobrze!
Zimową porą rynek swoją atrakcyjnością oświeca całe miasto. Jest to czas, w którym można podziwiać pięknie wystrojone altany, latarnie i ogromną choinkę pokrytą przeróżnymi ozdobami. Zimowy klimat na uniejowskim rynku jest niezwykły. To odpowiednie miejsce, by zatrzymać się i dać się ponieść refleksjom.
Nic tak nie rozgrzewa i nie poprawia humoru w mroźne dni jak… GRZANIEC. Pyszny, pachnący goździkami i pomarańczami. Mniam! Tego smacznego trunku można spróbować w Zagrodzie Młynarskiej, starodawnej chacie, która dziś pełni rolę karczmy ze staropolskim menu. Ciepło, bijące z wnętrza chaty czujemy już na wejściu, a to wszystko dzięki dawnej kuchni szamotowej, przez którą przebijają się świeże płomienie ognia. Taki klimat w Zagrodzie tylko zimą!
A może warto by tak na wszystko popatrzeć z góry? Taki wspaniały, panoramiczny widok zapewni nam baszta na uniejowskim zamku. To niesamowite doświadczenie, kiedy w spokoju i ciszy możemy cieszyć się dźwiękami natury i pięknem białych, śnieżnych płatków opadających na nasze ramiona. To czas i miejsce, gdzie warto zabrać swoje myśli, marzenia i delektować się nimi. W końcu już mamy Nowy Rok, nowe marzenia, nowe szanse. Najwyższy czas nad nimi pomyśleć!
Dominika Rospara
Uniejów nieznany
5 ciekawostek o patronie Uniejowa – bł. Bogumile
Czy zastanawialiście się kiedyś, jaka historia kryje się w postaci bł. Bogumiła i dlaczego to właśnie on został patronem naszego miasta? Jak wyglądało jego życie, jakimi wartościami się kierował Co szczególnie związało go z Uniejowem?
Żywot bł. Bogumiła nie był łatwy. Tylko wiara, którą przekazała mu w dzieciństwie matka, pozwoliła mu przetrwać najgorsze, najbardziej bolesne momenty. Dzięki temu był oddany bliźnim, mimo bólu, głodu i samotności. Stał się symbolem oporu wobec pogłębiającego się upadku moralnego w różnych kręgach społecznych. Poznajcie pięć najciekawszych fragmentów jego życia.
1. W XII w. w Zamku Arcybiskupów Gnieźnieńskich w Uniejowie przebywał abp Jan – wuj Bogumiła. To on po śmierci rodziców udzielił mu wsparcia oraz pomógł w pogłębianiu wiary i kapłaństwa. Stał się jego życiowym mentorem. Na prośbę Bogumiła arcybiskup poświęcił należący do majątku siostrzeńca kościół w Dobrowie, gdzie przyszły błogosławiony spędził większość swojego życia. Kościół został przekształcony w Sanktuarium bł. Bogumiła, które istnieje do dziś.
2. W 1160 roku Bogumił otrzymał w Gnieźnie święcenia kapłańskie i został proboszczem dobrowskiej parafii. Po śmierci arcybiskupa Jana w 1167 r. został wybrany przez kapitułę gnieźnieńską jego następcą. Swoje działania i dobrą wolę skierował w stronę najuboższych i najbardziej cierpiących, ponieważ nie mógł znieść widoku niedoli chłopów, którzy żyli w ubóstwie i nędzy. Dzięki niemu ludzie, zamiast odprawiać pogańskie obrzędy, zaczęli przychodzić do kościoła i słuchać słowa Bożego. Bogumił dążył do poprawy moralności wśród rycerstwa (grabieże, gwałty), a nawet duchowieństwa. Stał się symbolem miłosierdzia i dobroci dla bliźniego.
3. Arcybiskup Bogumił uwielbiał spędzać czas wolny w Uniejowie, wśród otaczającej go zieleni i ciszy. Spędzał tutaj wakacje i cieszył się każdą chwilą. Nawiązywał liczne znajomości oraz rozmawiał z mieszkańcami. Jednak czuł, że życie wśród ludzi nie jest jego misją. Wierzył, że życie pustelnicze jest jego przeznaczeniem. W okolicy wsi Dobrów z pomocą cieśli wybudował niewielki szałas, w którym spędził resztę swojego życia, żywiąc się jeżynami i innymi owocami leśnymi, korzeniami chrzanu, grzybami, rzepą i suszonymi jagodami. Czas spędzony z dala od ludzi sprawiał, że organizm Bogumiła był rześki, a umysł odprężony. Uwielbiał naturę, ciszę i spokój. Budowały one w nim poczucie harmonii, która pozwalała mu wytrwać w wierze mimo trudności życia codziennego.
4. Z biegiem czasu warunki, w których przebywał Bogumił, przyczyniły się do powstawania licznych chorób, niedożywienia i zaziębienia, co w efekcie poskutkowało jego śmiercią. Ciało Bogumiła zostało pochowane w Dobrowie, w miejscu, z którym szczególnie był związany. Wkrótce po tym zdarzeniu wieść o jego pustelniczym życiu obiegła cały kraj. Jego szlacheckie czyny, dobroć i miłość docenili nie tylko ci, którzy darzyli go szczególnym uczuciem, ale również ci, którzy pierwszy raz usłyszeli o jego historii. W ich oczach stał się świętym. Prośby, które kierowali do niego w modlitwach, były wysłuchiwane. W połowie XIX wieku poproszono Ojca Świętego o uroczyste oddanie czci szczątkom zmarłego i wystawienie ich na widok publiczny. Od tamtej pory można mówić o kulcie błogosławionego Bogumiła (czczonego także jako świętego).
5. Z racji szerzącego się protestantyzmu kościółek dobrowski nie był już tak często odwiedzany, a kult bł. Bogumiła wygasł. Parafia nie miała własnego proboszcza, a relikwie błogosławionego znajdowały się w niewielkiej, drewnianej szkatułce. Nie było to odpowiednio bezpieczne miejsce na szczątki Świętego, dlatego podjęto działania, aby przenieść je do kolegiaty uniejowskiej. Niestety ludność dobrowska nie zgodziła się na przeniesienie relikwii do Uniejowa, gdyż zbyt bardzo była związana z kultem bł. Bogumiła. Z tego powodu arcybiskup wysłał do Dobrowa dwóch kanoników, aby potajemnie przewieźli szczątki do Uniejowa. I tak się stało. Dziś szczątki świętego znajdują się w zabytkowej kolegiacie uniejowskiej, odwiedzanej przez tysiące turystów.
Artykuł napisany na podstawie książki „Opowieść o Błogosławionym Bogumile”.
Dominika Rospara
Uniejów nieznany
Biegiem po zdrowie
Bieganie to jedna z najbardziej lubianych dyscyplin sportu. Pokochały ją miliony osób! Wywiera bardzo korzystny wpływ na nasze zdrowie, m.in. eliminuje stres, pomaga utrzymać organizm w dobrej kondycji, reguluje ciśnienie krwi, ale też jest świetnym „dostawcą” endorfin, czyli hormonów szczęścia, dzięki którym czujemy się rześko i… młodo!
15 października na uniejowskim rynku odbyła się XI edycja Biegu do Gorących Źródeł. Zdeterminowani, pełni pasji biegacze sprawdzili swoje siły w 10 – kilometrowym maratonie. Mimo, że dystans nie był aż tak długi, bieg stanowił dla sportowców nie lada wyzwanie. W tłumie biegaczy znalazły się zarówno młode, jak i nieco starsze osoby, które regularnie trenują bieganie i wzmacniają kondycję. Bieg do Gorących Źródeł miał przede wszystkim na celu zmotywowanie jak największej liczby osób do uprawiania tej prostej dyscypliny sportu.
Jogging sposobem na życie
Kto by pomyślał, że, najłatwiejsze „przebieranie nogami” będzie dla wielu tak fascynującym zajęciem, przez niektórych określanym jako sposób na życie. – Trenuję od 13 lat. Z większymi i mniejszymi przerwami na kontuzje. Jestem ambitnym amatorem, który dąży do osiągnięcia jak najlepszych wyników w biegach. – mówi Łukasz Kubiak, uniejowianin, uczestnik wielu edycji Biegu do Gorących Źródeł, członek Klubu Biegacza Geotermia Uniejów. Na maratonie można było spotkać nie tylko polskich biegaczy. Praktykę biegania stosują również obcokrajowcy. – Biegam codziennie. Jednak pierwszy raz biorę udział w Biegu do Gorących Źródeł. Ten rodzaj sportu wpływa bardzo korzystnie na moje zdrowie i psychikę. Na pewno będę chciał wziąć udział w kolejnej edycji. – opowiada Evgeniy Dierbienov z Ukrainy, który może się pochwalić 6. miejscem wywalczonym w uniejowskim maratonie. Jaki sekret kryje się w bieganiu?
Trudne początki
Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z bieganiem, z pewnością wie, że początki nie należą do najłatwiejszych. Odpowiedni dobór tempa, regularny oddech, a przede wszystkim nieustająca wytrwałość i motywacja to niezbędne czynniki, które pozwalają na osiągnięcie wymarzonego celu w sporcie. Na początku jest to trudne, ale na początku wszystko jest trudne. – mówił Musashi Miyamoto, japoński twórca szkoły walki. Wielu z nas rezygnuje po kilku treningach z powodu braku widocznych efektów. Zupełnie niepotrzebnie! Jeszcze nikt nie osiągnął satysfakcjonujących wyników w sporcie po zaledwie kilku treningach. Warto w takim przypadku stworzyć niezastąpiony długoterminowy plan treningowy, zaczynając od najprostszego marszu, a kończąc na kilkunastominutowym biegu. Ważne, aby na początku nie stawiać sobie poprzeczki zbyt wysoko – motywacja pryśnie wtedy niczym bańka mydlana. Zadaj sobie istotne pytanie: dlaczego chcę biegać? Dla poprawy kondycji, dla wysportowanej sylwetki, czy też może dla osiągnięcia jak najlepszych wyników w sporcie? Spróbuj połączyć tę aktywność ze swoim stylem życia, zabierz ze sobą najlepszego przyjaciela i… do dzieła!
Gotowi! Do startu! Marsz! (najpierw marsz)
Dominika Rospara
Bieg do Gorących Źródeł 2017
Uniejów nieznany
Pałacyk owiany tajemnicą
Jak stare są dzieje jednego z najciekawszych — być może nieco zapomnianych — zabytków Uniejowa i z czym wiąże się jego historia? Sprawdziliśmy to! Tajemniczy dworek (nazywany również „szlacheckim” czy „pałacykiem”) to późnoklasycystyczny wyjątkowy budynek. Mieszkańcy miasteczka mogą z zachwytem powiedzieć o sobie „dumni posiadacze”! Klimatyczne, starodawne wnętrza mieszkaniowe, należące kiedyś do rodziny Hofmajstrów, dziś są siedzibą Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury oraz Szkoły Muzycznej I stopnia.
Nawiązując do poprzedniego wpisu o miodach pitnych, pozostańmy przez chwilę w niesamowitym klimacie szlacheckich tradycji… Przepiękny dwór z czasów późnego klasycyzmu wzniesiony został już w 1845 r. Mieścił się on w obrębie dworskich stajni pruskich. Mieszkanie to było własnością rodziny Hofmajstrów (zamieszkiwali tam Józef i Wacława Hofmajstrowie), zarządzającej wówczas dobrami carskiego hrabiego Aleksandra Tolla*, syna Karola Tolla, który w 1836 r. otrzymał od cara uniejowskie dobra, w tym zamek (gdzie przebywał wraz z rodziną). To właśnie tam Marian Sobczak, były por. rez. Wojska Polskiego, dowódca batalionu Armii Krajowej oraz księgowy, wynajmował jednopokojowe mieszkanie na poddaszu.
„Był to chyba rok 1942 – miałam 12 lat. Matka moja przyjaźniła się z rodziną p. Sobczaków, którzy mieszkali przy ul. Kościelnickiej w tzw. Pałacu Hoffmajstrów (obecnie M-GOK). Pewnego dnia Ukrainiec, znajomy p. Sobczaka, który pracował w Arbeitsamcie, poufnie powiedział mu, że moja matka Janina Ścibior i ja, starsza córka Barbara, mamy być następnego dnia wywiezione do Niemiec na roboty. Państwo Sobczakowie poinformowali nas o tym i zaproponowali, abyśmy ukryły się u nich” — wspomina w książce „Zapamiętane z Brückstädt” Barbara Sopyłło, córka płk. pil. Szczepana Ścibiora.
— Po wojnie dworek został przejęty przez Gminną Spółdzielnię. Znalazło się tam także miejsce na biura oraz… skup jajek! — opowiada Tomasz Wójcik, historyk.
Dworek „od podszewki”
Prostokątny plan dworku sprawia pozory zwykłego, prostego budownictwa. Dwuosiowe ryzality (dodatkowe elementy konstrukcyjne bryły budowli) dodają zewnętrznym ścianom uroku i urozmaicają ich pozorną prostotę. Wschodni ryzalit prowadzi do sieni wejściowej, gdzie mury przestarzałych wnętrz zachowane są do dziś, niestety tylko częściowo. Elewację dworku tworzą płaskie obramowania narożników, które dodatkowo wyposażone są w płyciny (pola w ścianach o różnorodnych kształtach) zakończone elementem dekoracyjnym w kształcie łuku, tzw. archiwoltą. Wspólnie tworzą one niebanalne zestawienie!
Pod kątem architektonicznym dworek jest połączeniem cech doskonale wpisujących się w okres późnego klasycyzmu. Nad głównym wejściem widnieje data budowy dworku, która przypomina uniejowianom, jak długo związani są z historią tego niezwykle cennego zabytku.
Co tu się działo…?
„Przeniesiono ławki szkolne do dworku pani Hoffmeistrowej (…), w którym miała się rozpocząć nauka szkolna.”, „Zbiórka wytypowanych do wyjazdu na roboty do Niemiec miała miejsce u Hofmajstrów.” — to zapewne tylko kilka z wielu sytuacji, które wydarzyły się w dworku rodziny zarządzającej obiektami Tollów.
Dom Ludowy, następnie Dom Kultury, aż w końcu powołany w 1976 r. Gminny Ośrodek Kultury (w 1987 r. przemianowany na Miejsko-Gminny, początkowo ulokowany w Urzędzie Miasta i Gminy)… To właśnie tutaj organizowano imprezy rozrywkowe, podczas których sceny przepełnione były artystami z objazdowych zespołów. Jednak nie tylko rozrywka była jednym z głównych motywów działań!
Strzałem w dziesiątkę było postawienie na edukację. Tworzono tutaj wszelkiego rodzaju koła zainteresowań dla dzieci i młodzieży — teatralne, recytatorskie czy też modelarskie. Ale to nie wszystko! Mimo to, na piedestale głównych założeń stała integracja działalności kulturalnej domów kultury, bibliotek, wszelkich kół artystycznych, klubów, zespołów muzycznych, a także jednego, jedynego kina „Ustronie”, znajdującego się wtedy przy ul. Tureckiej (projekcje odbywały się cztery razy w tygodniu). — To była jedna z większych atrakcji w tamtych czasach! Żeby się tam dostać zimą, musieliśmy przechodzić po lodzie na drugą stronę rzeki. Ryzykowaliśmy, ale czego się nie robi dla rozrywki! — wspomina pani Zofia, 81-letnia mieszkanka sąsiedniej gminy.
Po 142 latach od powstania dworku z powodzeniem zakończono w nim remonty, w wyniku których utworzono 14 pomieszczeń. Urządzono wtedy między innymi salę telewizyjną, salę gier oraz nauki języków obcych, salę do nauki tańca, salę kominkową, a także kawiarnianą. Pałacyk wraz z założoną w 2001 r. Szkołą Muzyczną I stopnia (obecnie przy ul. Targowej 21, obok Szkoły Podstawowej) do dziś z powodzeniem pełnią funkcję kulturalno-edukacyjną. Oby jak najdłużej!
*Tollowie stworzyli w 1848 r. uniejowski park krajobrazowy, gdzie zobaczyć można kilkadziesiąt rzadkich gatunków drzew i krzewów.
Dominika Rospara
Uniejów nieznany
Miód pitny, czyli wytworny eliksir z przeszłości
„Właśnie mi cyrulik* miód pić zalecił, żeby mi melancholię z głowy odciągnęło” — nawet Sienkiewicz w „Ogniem i mieczem” wspominał o miodzie pitnym jako doskonałym odżywczym napoju poprawiającym samopoczucie, a nawet wpływającym korzystnie na zdrowie (kto by pomyślał!). Dziś jest to dość popularny napój alkoholowy, który zachwyca swoim szlacheckim posmakiem.
To właśnie w uniejowskim Zamku Arcybiskupów Gnieźnieńskich — miejscu przesiąkniętym bogatą historią, tajemnicami i obyczajami — serwowany jest przepyszny miód pitny, wykwintny trunek z długoletnią tradycją, sięgającą początków Europy wczesnego średniowiecza. — Historia jest bardzo bogata i stara. Miody spijane są już od X wieku. Szczególną popularność zawdzięczają czasom Jagiellonów, a potem I Rzeczypospolitej Szlacheckiej. — opowiada Jędrzej Kałużny, historyk oraz prowadzący degustację miodów pitnych. Aby powrócić choćby na chwilę do starodawnych czasów i wczuć się w tamtejsze obyczaje szlachty, warto doświadczyć aromatu alkoholu, na który dawniej mogły pozwolić sobie zazwyczaj tylko zamożne rodziny.
Niezwykły klimat gotyckiego wnętrza, inspirujące historie oraz smak przepysznego trunku serwowanego w starodawnych kamionkach wprowadzają odwiedzającego w niezapomniany nastrój. Pozwalają wczuć się w atmosferę szlacheckiego dworu, gdzie dawniej podczas uczty obowiązkowo na stole pojawiał się ten wyjątkowy alkoholowy napój – alternatywa dla trudno dostępnego w tamtych czasach wina.
Jaki miód dla Waćpana?
Dwójniak, trójniak, naturalny czy owocowy? Gatunki miodów pitnych zależne są od rodzajów dodatków, sposobu produkcji czy też rozcieńczania tzw. brzeczki miodowej. Każdy z nich posiada specyficzny aromat i smak, który zawdzięcza obecności ziół lub przypraw korzennych. — Maliniak jest zdecydowanie najbardziej lubiany przez panie. Natomiast szczególnie ciekawy i nietypowy jest miód lipowy „Lipiec”, czyli miód jednorodny o wyjątkowym smaku — zapewnia uniejowski historyk.
Od najsłabszego (czwórniak — 9-12%), do najmocniejszego (półtorak — 15-18%) czy też od najsłodszego, aż po bardziej goryczkowy… Smaki oraz zawartość alkoholu zależne są od poziomu rozcieńczenia oraz długości leżakowania. Wyróżnia się miody: sycone (warzone) oraz niesycone (wina miodowe), owocowe (na bazie soku owocowego), a także naturalne (bez dodatków przypraw), korzenno-ziołowe oraz chmielowe. Aż się w głowie kręci!
Miody znajdują też zastosowanie w lecznictwie oraz w kulinariach. Wytrawne czwórniaki znakomicie pasują do dań mięsnych oraz rybnych, a zimą sprawdzają się jako doskonale rozgrzewający grzaniec, z którego bije woń niesamowitej mieszanki aromatów.
A jaki ma związek z naszym zdrowiem? Spożywany oczywiście z umiarem wpływa dzięki zawartości naturalnego miodu pszczelego nie tylko korzystnie na układ krwionośny i trawienny, ale jest także niezastąpioną metodą walki z przeziębieniem i grypą.
Podkomorzy trunek stworzy… Ale jak?
Miód pitny to nic innego jak mieszanina wody z naturalnym miodem pszczelim, który po dwuetapowym procesie fermentowania (tzw. burzliwym oraz cichym) i odciągnięciu go znad osadu drożdżowego można doprawiać rozmaitymi przyprawami i ziołami: cynamonem, chmielem, jałowcem i wieloma innymi. Po nastąpieniu wszystkich niezbędnych procesów miód jest przygotowany do leżakowania. Półtoraki oraz dwójniaki — nazywane też miodami królewskimi — leżakują wiele lat. Trójniaki i czwórniaki są gotowe do spożycia już po 2 latach „odpoczywania”.
Skąd tak naprawdę wziął się podział miodów pitnych na półtoraki, dwójniaki, trójniaki i czwórniaki?
• Półtorak – na litr miodu naturalnego przypada półtora litra miodu pitnego, który jest niezwykle gęsty i mocny — zawartość alkoholu sięga 16%.
• Dwójniak – litr miodu naturalnego oraz litr wody tworzą dwa litry miodu pitnego. Zawartość alkoholu wynosi zazwyczaj ok. 16%.
• Trójniak – z litra miodu powstają trzy litry miodu pitnego. Zawartość alkoholu to ok. 14%.
• Czwórniak – najszybciej dojrzewający miód pitny. Litr miodu zapewnia cztery litry miodu pitnego, dlatego też jest to trunek najsłabszy (ok. 11%).
Na koniec pytanie dla smakoszy. Jaki jest Wasz ulubiony miód pitny? Ja już wybrałam – maliniak.
Dominika Rospara
*cyrulik – (dawniej) fryzjer, opiekun, osoba zajmująca się wykonywaniem prostych zabiegów medycznych.
Zobaczcie na filmie, w jaki sposób powstają miody pitne.
Uniejów nieznany
Noc w wiatraku? Czemu nie!
Kto by pomyślał, że stare, wręcz zabytkowe wiatraki mogą sprawdzić się jako znakomite miejsca noclegowe… Niebanalny, wiejski klimat wnętrza, delikatnie skrzypiące, sosnowe podłogi i blask światła przeciskający się przez szpary drewnianych desek – to dla wielu turystów atuty nocowania w uniejowskim wiatraku, który dawniej był zwyczajnym wiatrakiem zbożowym.
W dzisiejszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do luksusowych wnętrz, nowinek technologicznych czy eleganckich samochodów, dlatego zdecydowanie rzadziej wracamy pamięcią do zabytkowych, klimatycznych przedmiotów czy miejsc, które na pierwszy rzut oka nie spełniają naszych oczekiwań. Wielka szkoda! To właśnie one swoją oryginalnością przyciągają rzeszę odwiedzających z wielkich miast, pragnących odpocząć w miejscu, które zagwarantuje im ciszę i spokój. Jak najdalej od wrzasków, gwaru i nadmiaru obowiązków.
Nietypowa architektura wiatraków sprawia, że turyści chcą nieco zachłysnąć się wyjątkowym klimatem ich wnętrz, dlatego nocleg w jednym z tych cennych zabytków jest dla wielu turystów niesamowitą przygodą! Szczególnie niezwykłe dla osób przyjeżdżających z dużych miast są poranki, kiedy przez szpary sosnowych desek uparcie przebijają się promienie wschodzącego słońca. W połączeniu z poranną ciszą wprowadzają w przyjemną atmosferę, którą dopełnia pyszne śniadanie w ulokowanej obok wiatraka Zagrodzie Młynarskiej – karczmie z typowo staropolskim akcentem.
Szczypta historii
Długoletnia historia wiatraków – koźlaków (zwanych też wiatrakami kozłowymi) wiąże się z dwiema niewielkimi miejscowościami, należącymi do naszej sąsiedniej gminy — Świnice Warckie. Jedną z nich jest wieś Zbylczyce, której mieszkańcy mogą z dumą pochwalić się pięknym dworkiem, ale także (sprowadzonym już do Uniejowa i ulokowanym na terenie Zagrody Młynarskiej) zabytkowym XIX-wiecznym wiatrakiem zbożowym. Dziś jest on żywym muzeum młynarstwa, w którym można na własne oczy prześledzić proces produkcji mąki żytniej.
Wiatrak w okresie międzywojennym był w stanie przemielić nawet 1,2 t zboża na dobę. — Dopiero w latach 60. XX w. wiatrak zaczął funkcjonować za pomocą napędu elektrycznego — opowiada Filip Tomaszewski — tutejszy kustosz i miłośnik wiatraków — Turyści, wśród których znajdują się też dzieci, z ogromnym zainteresowaniem wsłuchują się w opowieści o historii wiatraków i procesie wytwarzania mąki. Następnie na zwiedzających czekają kolejne atrakcje, między innymi wspólny wypiek podpłomyków – pieczywa z kuchni babci. Drugi wiatrak pochodzi również z niewielkiej wioski o nazwie Chorzepin. Zbudowany w 1644 r. służy dziś jako niezwykłe miejsce noclegowe dla miłośników nietypowych wnętrz i niebanalnej architektury.
Jak to w ogóle działa?
Koźlaki znane są z tego, że posiadają najstarszą konstrukcję spośród pozostałych typów wiatraków. Z pewnością wielu z Was zastanawia się, dlaczego tak naprawdę w ogóle nazwano je „koźlakami”? Otóż odpowiedź jest prosta! Drewniana konstrukcja wsparta była tzw. kozłem, dzięki któremu całość budynku była bardzo stabilna – tę część wiatraka nazwano też „stolcem”. Wiatrak posiada także drugą część – obrotową, którą jest cała bryła wraz ze skrzydłami. Obraca się ona dzięki tzw. dyszlowi oraz kołowrotowi (nazywany także „babą”). Dopiero jednak skrzydła wiatraka umożliwiają zamianę energii wiatru w prawidłową pracę młyna. Parcie wiatru przyczynia się do pracy obrotowej skrzydeł oraz wału skrzydłowego, na którym umocowane jest ogromne koło paleczne. Ruch obrotowy jest przekazywany na kolejne urządzenia wiatraka, dzięki czemu możliwy jest proces produkcji mąki, z której wypiec można pyszny, chrupiący chleb i choć na chwilę powrócić do dawnych, dziecięcych wspomnień.
Poniżej mini słowniczek pojęć dla tych, którzy chcieliby nieco poszerzyć swoją wiedzę na temat funkcjonowania wiatraków koźlaków:
Cywie – niewielkie koło, wprawiające w ruch koło młyńskie.
Dyszel – (inaczej łogon) drewniana belka długości ok. 8 m, służąca do obracania wiatraka.
Kamienie młyńskie – osadzone obok siebie służą do rozdrabniania ziarna.
Koło paleczne – połączone ze skrzydłami wiatraka i umocowane na wale skrzydłowym. Jego rolą jest napędzanie kamieni.
Mącznica – drewniana, poprzeczna, pozioma belka nośna przymocowana do sztembra. Jej zadaniem jest podtrzymanie stropu trzeciej kondygnacji, gdzie umieszczone są ciężkie kamienie młyńskie.
Siodło – płaski element, na którym umieszczona jest podstawa ruchomej części wiatraka.
Socha – pionowa oś, która umożliwia ruch obrotowy górnego kamienia młyńskiego.
Sztember – drewniany, pionowy słup środkowy, wokół którego obraca się cały budynek wiatraka.
Zastrzał – element ukośny konstrukcji.
Dominika Rospara